To właśnie ta premiera ma pomóc Netfliksowi odzyskać widzów, którzy wraz z rozwojem VOD zaczęli rozpierzchać się w różne strony internetu. The Gray Man jest dla tej platformy streamingowej oficjalnie największym wydatkiem tego roku, a inwestycja dotyczy nie tylko różnorodnych lokacji, pirotechniki i efektów specjalnych, ale także zatrudnienia śmietanki aktorskiej i producenckiej – od Ryana Goslinga i Chrisa Evansa zaczynając, na braciach Russo kończąc. Jak efekty?
W jednym z wywiadów Anthony i Joe Russo zdradzili, że zainteresowali się tym projektem, ponieważ literacki pierwowzór Gray Mana stworzony przez Marka Greaney'a to, jak sami mówią "szpieg do 10. potęgi, który szpieguje szpiegów". Przyznali także, że uwielbiają klimat thrillerów z lat 70. i to one były dla nich inspiracją. W Gray Manie starali się zawrzeć cechy, które sami chcieliby oglądać na ekranie – energię i napięcie, olbrzymie tempo, wielowymiarową fabułę i możliwość śledzenia akcji z zapartym tchem.
Kim jest Gray Man?
Tytułowy Gray Man to Court Gentry (Ryan Gosling), nazywany także Szóstką ze Sierry. Podczas odbywanej w więzieniu kary propozycję nie do odrzucenia przedstawia mu oficer prowadzący CIA Donald Fitzroy (Billy Bob Thornton). Gray Man staje się wyszkolonym zabójcą działającym na zlecenie rządu. Zaczyna jednak dostrzegać pewien klucz w wybieranych dla niego celach i powątpiewa w czyste zamiary góry. Szczególnie, że, dziwnym zbiegiem okoliczności, zaczęły znikać pozostałe numery agentów z Sierry...
W głównej roli Ryan Gosling sprawdza się jak... Ryan Gosling w każdym filmie. Jeżeli jesteście fanami jego jednej twarzy bez wyrazu, to w tej produkcji również ma ją przyklejoną: czy rozmawia z dzieckiem o gumie do żucia, czy zakrwawiony walczy z osiłkami w rozpadającym się samolocie – jego mimika zawsze wygląda tak samo. Akurat Gray Man daje mu na to przyzwolenie; jako agentowi, który musi zachować zimną krew i nie dać się ponieść emocjom, opanowanie na twarzy wydaje się wręcz wskazane. Bracia Russo wspominali także, że "samotność jest Gray Manowi pisana. Ten człowiek nie lubi towarzystwa". Retrospekcje z jego życia dodatkowo podkreślają, dlaczego odcina się od otoczenia i zakłada maskę.
Ten socjopatyczny Pan z Wąsem i pozostali
Po drugiej stronie szali, zarówno pod względem aktorstwa jak i w kwestii dobro-zło, znalazł się Chris Evans jako nieco socjopatyczne nemesis Goslinga, Lloyd, zwolniony ze służby ze względu na zamiłowanie do tortur. Chris jest tu typowym bad boy'em, momentami nieco przerysowanym, dorzucającym humoru do fabuły i bezsprzecznie kradnie całe show, gdy tylko pojawia się na ekranie. Patrząc na kreację jego bohatera ma się wrażenie, że czerpie z tej roli nie lada satysfakcję. Sam mówi, że rzadko zdarza mu się grać tego typu charaktery; w naszych głowach wciąż jest przecież stojącym na straży sprawiedliwości Kapitanem Ameryką (a przypomnijmy, że bracia Russo przy Marvelu również działali). Co prawda brakowało mi nieco, by nadać tej postaci więcej głębi, podsunąć historię tłumaczącą, skąd wzięły się jego sadystyczne zapędy – retrospekcje w wypadku dzieciństwa Gray Mana bardzo mu pomogły.
Przy Gray Manie Evans miał okazję ponownie spotkać się na planie z Aną de Armas (wcześniej w "Na Noże"). Postać granej przez nią agentki również robi dobre wrażenie, chociaż nie zapada w pamięć tak, jak towarzyszący jej koledzy. Tu także brakowało rozwinięcia jej historii, bo w zasadzie nie zawsze wiemy, dlaczego podejmuje takie, a nie inne decyzje. Być może temat ten zostanie pociągnięty w kontynuacji (na tą jest duża szansa, bo seria książek, na podstawie której powstaje The Gray Man, ma na ten moment 11 tomów).
W filmie pojawia się też kilka innych, ale równie charyzmatycznych postaci pobocznych, np. tajemniczy fotograf czy Dhanush, który pewnie przyciągnie do Netfliksa fanów kina bollywoodzkiego. Natomiast raczej rozczarowujący w swojej roli okazał się Rege-Jean Page (Bridgertonowie); wydaje się, jakby nie do końca miał pomysł na rozegranie tej postaci.
Akcja, wybuch, granat, szybko i wściekle
The Gray Man jest jednym z tych typowych filmów akcji, w których bójki, pościgi i strzelaniny dostają tyle samo czasu antenowego (a może i więcej) co dialogi i rozwój postaci. Trzeba przyznać, twórcy udowodnili, że naprawdę sobie w tym radzą. Każda taka scena robi ogromne wrażenie – zarówno, jeśli chodzi o efekty specjalne, dalekie kadry prezentujące, jak wielkich zniszczeń jesteśmy świadkami, jak i choreografię walk między przeciwnikami. Oczywiście sceny te są często tak dynamiczne, że ciężko jest zauważyć, kto kogo bije, jednak nadaje do całej produkcji tempa.
Oczywiście, jak to w super filmach akcji, nie może być zbyt kolorowo, a dokładniej – zbyt realistycznie. Całkowicie pomijając prawa grawitacji czy fizyki towarzyszymy bohaterowi, który biegnie po dachu rozpędzonego pociągu, okłada się z wrogami w płonącym i rozhermetyzowanym samolocie, a wykrwawiając się na śmierć ma jeszcze wystarczająco siły, by kogoś znokautować. Do tego nie obce będą nam standardowe "zbiegi okoliczności", kiedy akurat mamy pod ręką to, co trzeba, kiedy w morzu pocisków ani jeden nas nie trafia, a po przedziurawieniu kilku ważnych organów pomoże nam uciśnięcie rany sznurówką, by walczyć przez kolejne godziny. To jednak te elementy, na które w tego typu produkcjach nie powinniśmy zwracać zbytniej uwagi – liczy się tylko, by akcja pędziła, żeby dużo strzelali i było fajnie, nie ważne, jakim kosztem. Po Marvelu nikt tu przecież od Russo realizmu nie będzie wymagał :)))
Kilku operatorów, każdy bawi się inaczej
Podczas całego seansu Gray Mana można zauważyć najróżniejsze ruchy kamery – i niestety nie zawsze ich zastosowanie jest zrozumiałe, albo przynajmniej potrzebne. Pojawiło się kilka pojedynczych scen, w których kadr obraca się wraz z przewracającym się aktorem lub kiedy obiektyw przytwierdzony jest do otwieranych drzwi – wydają się one całkowicie wyrwane z kontekstu, nie dyktują tempa, nie ukrywają zaskakującego elementu, nie są żadnym estetycznym wyznacznikiem tej produkcji. Znacznie więcej natomiast jest tu takich, które, być może, tym wyznacznikiem chciały być – to ujęcia nakręcone z drona(?) przelatującego w szybkim tempie najpierw zza pleców postaci, jakby śledząc ich kroki, by za chwilę wznieść się nad nimi, pokazać nam całą dzielnicę i wlecieć do wnętrza jakiegoś budynku. Niewiele wniosły one do filmu, nie dają także efektu wow. Po prostu są.
Czyste kino akcji, czysta rozrywka
The Gray Man to najdroższy film od platformy Netflix i ten pieniądz faktycznie widać, bo dużo granatów musiało wybuchnąć i dużo samochodów trzeba było rozbić, by uzyskać taki efekt – film jest bezsprzecznie niezwykle widowiskowy. Porównywany do Jamesa Bonda i Szybkich i Wściekłych jest jednak mniej szpiegowski, niż tej pierwszy i mniej pościgowy, niż drugi. Powiedziałabym raczej, że stanowi coś pomiędzy tymi tytułami i że bliżej mu do Jasona Bourne lub do wariacji na temat Człowieka w ogniu z 2004 roku. To film sensacyjny z nieoczywistym zakończeniem i zmuszający nas do ciągłego powątpiewania w to, komu można ufać. To jednak nadal czyste kino rozrywkowe, stosunkowo trywialne i niewyszukane, dobry odmóżdżacz na niedzielę przy piwku, który pewnie nieco lepiej oglądałoby się w kinie. Po cichu liczę na to, że twórcy będą chcieli z tego tytułu wycisnąć jeszcze trochę pieniędzy – w końcu 10 tomów książek z całkiem wysokimi ocenami czeka na nich z otwartymi stronami.
Zaobserwuj!