Freddie żyje?! 5 zaskoczeń na koncertach Queen Symfonicznie [opinia]



Początkowo, w 2011 roku, dzięki inicjatywie Jana Niedźwieckiego, zorganizowano specjalny koncert z okazji dwudziestej rocznicy śmierci Freddiego Mercury'ego. Zainteresowanie przebojami zespołu Queen wykonywanymi przez chór i orkiestrę okazało się tak duże, że to pojedyncze wydarzenie zmieniło się w kilkuletnią trasę koncertową po całej Polsce oraz poza jej granice. 8 kwietnia, w Filharmonii Łódzkiej, miałam okazję zobaczyć i usłyszeć 129 koncert z tego programu. Co mnie zaskoczyło?



1. Queen Symfonicznie oferuje widzom i słuchaczom doskonały mix i połączenie z pozoru odległych od siebie wątków - w myśl zasady "dla każdego coś dobrego". Show zachowuje balans między koncertem a spektaklem, między poważnym klimatem filharmonii i muzyki klasycznej a rockowym eventem z szalejącą publicznością.

2. Piosenki zespołu Queen, które są przepełnione nietypowymi dźwiękami oraz komputerową edycją (niektóre fragmenty nawet na koncertach były odtwarzane z taśmy) zostały wykonane w całości na żywo. I to za pomocą typowych dla muzyki poważnej instrumentów przez Alla Vienna. I z wieloosobowym chórem Vivid Singers. Da się? Da się.

3. Da się także dodać do powyższego zestawu ogromną dawkę humoru. Jan Niedźwiecki prowadził konferansjerkę w niezwykle luźny i zabawny sposób, serwując widzom zarówno ciekawostki na temat Queen, utworów czy samego wydarzenia, jak i anegdoty dotyczące członków orkiestry. Doprowadziło to do złamania pewnej bariery związanej z patosem filharmonii i co chwilę wzbudzało gromki śmiech publiki oraz wywoływało salwę oklasków.

4. Światła. Normalnie nie przyglądam się żarówkom, ale tu się przyglądałam. Gra świateł, ich kolorystyka czy ruch, świetnie współgrały z muzyką, z konkretnymi tonami czy z atmosferą, jaką powinno się odczuwać przy danym utworze. Dzięki temu całe show oddziaływało na człowieka dwa razy mocniej.

5. Na scenie dzieje się jeszcze jedna magia. Nieoczekiwanie garnitury i suknie wieczorowe zmieniają się skóry, frędzle i T-shirty, a kontrabasy w gitary basowe. Nie żartuję. Tak było. Co więcej, ni stąd, ni zowąd, przed widzami pojawia się Freddie Mercury. Taki Freddie że Freddie, no normalnie Freddie, byłam, widziałam. W żółtej kurtce, z wąsem, z niesamowitym głosem i ruchami, jakie pamiętamy z teledysków. Z tego co wiem, podczas Queen Symfonicznie różni Mercury'owie się trafiają, ale ten tutaj był podobny do Sebastiana Machalskiego

Wiecie, jak to jest, kiedy bardzo chcecie z kimś porozmawiać, albo chociaż powiedzieć jakieś pochwalne zdanie, ale jak już do tej osoby podejdziecie, to macie w głowie czarną dziurę? Piona!

Moje wrażenia z koncertu? Przede wszystkim zaskoczenie, dlatego też zdecydowałam się na taki rodzaj tekstu. Podobną formę realizowałyśmy kiedyś gościnnie na nieistniejącym już blogu Pandy i postanowiłam kontynuować ją tutaj. Bo właśnie słowo zaskoczenie jest w tym miejscu najbardziej odpowiednie.
Z całą pewnością bardziej podobała mi się druga połowa koncertu, niż pierwsza. Wydała się luźniejsza, zabawniejsza i publika również reagowała bardziej entuzjastycznie. Główną wadą show, jaka momentami mi przeszkadzała, była kwestia nagłośnienia. Stanowczo zbyt głośno docierał do mnie dźwięk niektórych instrumentów, kompletnie zagłuszając tym samym słowa piosenek śpiewanych przez chór. Zapewne odbiór zależy również od miejsca, w jakim się siedzi - bliskość sceny, orkiestry, głośników itp., być może więc część publiczności umiejscowiona w innym sektorze tego nie odczuła. Jak najbardziej na plus było natomiast zaprezentowanie popularnych i ukochanych przez tłumy przebojów w zupełnie nowej aranżacji oraz poprzetykanie ich anegdotkami i dowcipną konferansjerką. No i, oczywiście, możliwość zakupu płyt artystów, zdobycia autografów czy zrobienia sobie zdjęć z tymi zdolnymi ludźmi.