Dawno nie rozmawialiśmy o musicalach. Co oglądaliście? Bo przed Wami mój teatralny wrap-up, w którym opowiadam o ostatnio obejrzanych tytułach. Podliczyłam sumy i jestem z lekka przerażona kwotą, jaką wydałam na teatry w ciągu tych... czterech miesięcy? Prawie tysiąc złoty. Serio. To straszne. Muszę znaleźć sobie dobrą pracę...
Wakacje, czyli koniec sezonu, to dobry moment, by opowiedzieć o wszystkim tym, co miałam okazję obejrzeć w ostatnim czasie. Bo przecież już od września rozpoczniemy kolejne voyage! Dajcie znać, czy widzieliście któryś z tych tytułów.
W kwietniu, w okolicach Wielkanocy, miało miejsce wielkie wydarzenie. Czas postu zazwyczaj poświęcany jest produkcji
Jesus Christ Superstar, na przykład w Teatrze Rampa. W tym roku zorganizowano jednorazową, koncertową wersję tego musicalu emitowaną przez NBC. Warto było oglądać transmisję na żywo, ponieważ materiał, chociaż dostępny na YouTube szybko został zablokowany w Polsce. To już czwarta inscenizacja tego tytułu, jaką miałam okazję oglądać; nie będzie jednak należeć do moich ulubionych. Historia znana nam z Biblii jest w tej rock operze przedstawiona z nieco innej perspektywy, w zupełnie innym świetle prezentująca Jezusa i Judasza, przez co przez wielu uważana będzie za kontrowersyjną. W tej wersji poznaliśmy czarnoskórego Jezusa, w którego wciela się John Legend,
który, moim zdaniem, słabo poradził sobie aktorsko, o falsetach nie wspominając, Victora Dixona jako Judasza (ujdzie); Alice Cooper pokazał się jako Herod (wowow), natomiast nie wiem, skąd wzięli Piłata, bo dziwne rzeczy wydarzyły się podczas jego śpiewu i nie jestem pewna, czy był to zabieg celowy. Cieszę się, że to obejrzałam. Ale nie będę żałować, że nie będę go mogła zobaczyć ponownie.
Skoro jesteśmy już przy interpretacjach
JChS, to po raz pierwszy zobaczyłam ostatnio wersję prezentowaną w Teatrze Muzycznym w Łodzi. Warto zaznaczyć, bo wiem, że dla niektórych będzie to decydującą wadą lub zaletą – spektakl wystawiany jest w oryginale, w języku angielskim, z napisami wyświetlanymi nad sceną, widocznymi z dalszych miejsc,
a ja, jak zwykle, siedziałam w pierwszym rzędzie. O ile musical o Jezusie jest jako taki uważany za kontrowersyjny, to tu wszystko jest "bardziej" i "ostrzej". Historia zaprezentowana została bardzo nowocześnie – policja z pałkami i tarczami, transparenty, telefony komórkowe i mikrofony. Nie powaliło mnie to jednak na kolana. Ogromne wrażenie wywarł na mnie za to Marcin Franc w roli Jezusa, którego miałam okazję pierwszy raz usłyszeć na żywo. Świetnie spisał się zarówno wokalnie, jak i aktorsko, a scena biczowania, śmierci i patrzenie na jego zakrwawione plecy i konwulsje na pewno bolały każdą osobę z widowni. Trafiłam także na Janusza Krucińskiego w roli Judasza; słyszałam o tym artyście bardzo wiele pozytywnych opinii, otrzymał wszak Nagrodę im. Jana Kiepury. O ile spisał się naprawdę dobrze, to osobiście nie jestem wielką fanką tego typu głosów. Ale Herod, o matko! Cały spektakl był niezły, chociaż wciąż wygrywa dla mnie wersja
Rampy – głównie za ilość ukrytych metafor, choreografię i wprowadzenie postaci Przeznaczenia, co całkowicie zmienia odbiór sztuki.
Kto nie wie, co oznacza słowo Accantus, niech pierwszy rzuci kamieniem! Studio o tej nazwie robi furorę na YouTube, poszerzając grono zainteresowanych musicalem. Udało mi się wybrać na ich koncert
Accantus Symfonicznie w Warszawie, zajęłam grzecznie miejsce w pierwszym rzędzie i podziwiałam. To niezwykłe uczucie móc usłyszeć na żywo piosenki, które do tej pory słyszało się tylko z komputerowego głośnika. Nie dość, że nagranie to tylko nagranie, zawsze może być lekko poprawione lub chociaż dublowane na wypadek pomyłek – tu wszystko działo się na naszych oczach, więc o żadnych powtórkach nie było mowy. Do tego część utworów można było usłyszeć w innej "obsadzie", niż na filmach opublikowanych na YT, tak jak np.
Belle z
Notre Dame de Paris, a to zawsze ciekawe doświadczenie. Emocje nasilała gra świateł, które w niesamowity sposób dostosowane były swoją dynamicznością czy barwą do charakteru piosenek, co nadawało całości klimatu – szczególnie widoczne było to podczas
Konfrontacji z
Jekyll&Hyde. Jedyne, czego mi zabrakło, to jakiejś dowcipnej konferansjerki, wprowadzenia do utworów czy anegdot z nagrań do nich. Fragmenty te "wycięto" na rzecz możliwości wykonania jak największej ilości songów w przeznaczonym na koncert czasie. Koncert był na tyle dobry, że poszłabym jeszcze raz
– o ile bilety byłyby może chociaż trochę tańsze...
Kolejny koncert symfoniczny, na jaki się wybrałam, odbywał się w Filharmonii w Łodzi, w której rozbrzmiały dźwięki największych przebojów grupy Queen.
Queen Symfonicznie to pewnego rodzaju trasa koncertowa, więc sprawdzajcie, czy przypadkiem nie grają w Waszych okolicach. Na scenie zaprezentował się chór Vivid Singers, orkiestra Alla Vienna oraz Freddie Mercury – w tym wypadku
Sebastian Machalski. Kocham Queen, więc ciężko byłoby się na takim wydarzeniu nie pojawić
, a w Warszawie dopiero w styczniu i droższe bilety, więc mądra Marta pojechała do Łodzi. Jedyne, czym się zawiodłam podczas tego koncertu to nagłośnienie. Być może zależy to od miejsca siedzenia, jednak do mnie słowa piosenek śpiewane przez chór docierały bardzo zniekształcone, przytłumione, z echem. Całe szczęście dobrze je znałam, więc nie musiałam słyszeć :). O tym, co jeszcze zaskoczyło mnie podczas
Queen Symfonicznie, opowiadałam w odrębnym poście.
Kolejne 4 musicale to produkcje, na które z różnych względów wybrałam się ponownie.
W ciągu tych czterech miesięcy aż trzy razy byłam na
Rapsodii z Demonem w Teatrze Rampa. Nie umiem się wytłumaczyć, nie umiem wydusić z gardła wad tego spektaklu, po prostu kocham to show. Nie dość, że to możliwość usłyszenia piosenek zespołu
Queen i zobaczenia w akcji młodych i zdolnych artystów, dla których całość wydaje się zabawą, a nie pracą, to jeszcze zawsze, powtarzam, ZAWSZE, dzieje się tam coś nowego – spontaniczne wstawki, inaczej toczące się dialogi, świętowanie Dnia Hamburgera czy zaśpiewanie
Wake Me Up w hołdzie dzień po śmierci Aviciiego. Fabularnie śledzimy losy muzyków pnących się po szczeblach kariery, w czym zamierza pomóc im tytułowy Demon, natomiast emocjonalnie jesteśmy wciągnięci w wielki performance, przepełniony muzyką i dobrą zabawą. To właśnie ten tytuł na nowo obudził we mnie miłość do musicali, gdy ta chwilowo przygasła.
Potem przyszedł czas na
Czarownice z Eastwick w
Teatrze Syrena po razu drugi, bo zależało mi na możliwości porównania dwóch różnych obsad. Małomiasteczkowy klimat, ploteczki roznoszące się między sąsiadkami jak zaraza i nowy lokator, którego nagle pragną wszystkie kobiety. To chyba jakieś nadludzkie moce, nie sądzicie? Spektakl jest ciekawy, jednak nieprzeznaczony dla każdego – ze względu na dialogi czy poszczególne sceny skierowany raczej do widzów dorosłych, nie każdemu przypasuje również tego typu poczucie humoru. Za to na scenie możemy oglądać iluzję. I – uwaga – użyte są światła stroboskopowe!
Powrót do Teatru Rampa i
Kobiety na skraju załamania nerwowego. To także nie jest jeden z tych wielkich tytułów, od których można się uzależnić, ale raz na jakiś czas warto go sobie odświeżyć. Robię to głównie dlatego, że kilka z hiszpańskich piosenek naprawdę wpadło mi w ucho, a że w polskiej wersji nie można odnaleźć ich w sieci, pozostają mi wizyty na warszawskim Targówku. To również kobieca historia, o szukaniu prawdziwej miłości, upewnianiu się, czy ta znaleziona jest tą jedyną, o zdradach, gwiazdach reklamy, modelingu, terrorystach, taksówkarzach i gaspaccio.
Nigdy więcej nie tknę gaspaccio.
Oraz kolejna wizyta w Teatrze Muzycznym w Łodzi na
Les Miserables, czyli
Nędznikach na podstawie powieści Victora Hugo, z tą brudną, XIX wieczną Francją i Jean Valjeanem uciekającym przed przeznaczeniem, ratującym każdego nieboraka, jakiego spotka. Tym razem trafiłam na inną obsadę jeśli chodzi o główne role. Nie byłam w pełni zachwycona, ale ważne, że fabularnie ta historia zawsze wzrusza.
I oglądanie tego kilka dni przez obroną nigdy nie jest dobrym pomysłem, zapamiętajcie.
Kolejny obejrzany musical to
Metro w
Studio Buffo. Już tyle lat na scenie, tyle zmian w obsadach, a ja zobaczyłam to po raz pierwszy dopiero teraz! Wstyd! Powiem szczerze, że może nie jestem zachwycona, ale naprawdę zadowolona. Zaintrygowała mnie historia młodych muzyków i tancerzy, którzy walczą o swoje marzenia w podziemiach Metra. I
Wieża Babel! I
A ja nie!
mniejsze od trzech mniejsze od trzech. Do tego niezwykle zaskoczyło mnie zakończenie, bo uchroniłam się przez te wszystkie lata przed spoilerami. Nie mogłam dojść do siebie po tym, jak cała historia się kończy i chyba w to nie wierzyłam.
Powrót autobusem składał się z długich rozkminek, aż do przegapienia przystanku. Główną wadą były lasery, które porządnie dawały po oczach do tego stopnia, że w pewnym momencie musiałam odwrócić się od sceny. Łzy w moich oczach niekoniecznie dotyczyły wtedy fabuły :).
W czerwcu natomiast odbyło się spotkanie promujące płytę Jakuba Wociala,
Dream of Broadway, na którym nie dość, że można było posłuchać na żywo kilku piosenek z płyty, usłyszeć anegdotki związane z pracą nad nią, to jeszcze zakupić krążek z autografem sporo przed premierą. Na spotkaniu pojawili się goście. Oraz pies. Polecam wszystkim fanom musicali, chociaż im chyba tego nazwiska przedstawiać nie trzeba – Jakub Wocial w wielu miejscach występuje, działa i promuje musicale w Polsce i za granicą. Jeżeli jednak chcielibyście dowiedzieć się czegoś więcej na temat spotkania i płyty, to zachęcam do zapoznania się z osobnym tekstem na ten temat.
W lipcu, dość spontanicznie, wybrałam się na
Kinky Boots do
Teatru Dramatycznego. O MATKO. Tyle mogę powiedzieć i na tym mogę zakończyć. Bo O MATKO. Zakochałam się w tej produkcji. Nie będę się nawet zastanawiała nad wadami, bo na ten moment aż mi się robi ciepło na serduszku, gdy o tym tytule myślę i nie chcę się tego uczucia pozbywać. Naprawdę nie spodziewałam się niczego wielkiego biorąc pod uwagę, że jest to spektakl o fabryce butów. Na obcasach. Dla mężczyzn. Tematyka Drag Queen nie jest w Polsce popularyzowana, bałam się więc zbytniej ostrożności ze strony twórców i artystów, by – nawet przez przypadek – nie przekroczyć jakiejś granicy. Tymczasem to było coś tak pięknego! Głosowo może nie jestem zachwycona, natomiast ilość humoru, jaką tam wcisnęli, charakter postaci, Krzysztof Szczepaniak, Lola z Aniołkami, które kradną całe show... Brak mi słów. Na pewno jest to coś dla osób tolerancyjnych, jednak warto, naprawdę warto. Przede mną
Cabaret we wrześniu!
Jak co roku wpadłam również na kolejną edycję akcji
Moja Krew Twoja Krew organizowanej przez Studio Buffo. Piękne przedsięwzięcie, dzięki któremu można oddać krew potrzebującym, ale także zostać dawcą szpiku. Czas umilają występy muzyczne, z naciskiem na musicale. Udało mi się trafić na koncert Gwiazd Polskich Musicali. To cudowne, że tylu artystów zdecydowało się wspierać tę akcję, że udało się zebrać w jednym miejscu i czasie tyle rozchwytywanych nazwisk. O koncercie również napisałam kilka słów.
Kolejny dość spontaniczny wypad to
Once w
Teatrze Roma. Dorzucili kilka nowych terminów i udało mi się upolować jeden z nich jeszcze w tym sezonie. To taka słodko-gorzka historia miłosna, o muzyku naprawiającym odkurzacze niekoniecznie radzącym sobie z odnalezieniem drogi do sławy i pieniędzy oraz o niezwykle obrotnej dziewczynie z popsutym odkurzaczem, która postanawia mu pomóc. Romans nie jest jednak tak oczywisty, jak może się to pozornie wydawać. Co ciekawe, spektakl wystawiany jest na Novej Scenie, nieco bardziej kameralnej, a pierwszy rząd znajduje się właściwie... na scenie. To dziwne uczucie, gdy aktorzy stoją krok od Ciebie. A właśnie, aktorzy. Wszyscy znajdują się cały czas na scenie, a każda osoba jest jednocześnie aktorem, muzykiem, chórkiem i tancerzem. To bardzo ciekawe rozwiązanie. Fabuła nieco przypominała mi
Metro lub
LaLaLand, nie zakochałam się, ale rada jestem, że miałam okazję zobaczyć to na żywo.
No i
Hamilton, którego miałam okazję
jakimś cudem, serio się na tym nie znam, pytania do mojej współtowarzyszki seansu oglądać na ekranie. O tej produkcji chyba dużo mówić nie muszę, bo myślę, że słyszeli o niej wszyscy i to ten właśnie tytuł zachęcił do musicali nowe osoby. Ja byłam do niego nastawiona dość sceptycznie – nie jestem fanką historii, a jednak jest to opowieść o konstytucji i ojcu Ameryki, a poza tym jest to musical oparty głównie na rapie, którego fanką nie jestem. Okazało się jednak, że jest to hip-hop wyjątkowo melodyjny i wpadający w ucho, a mimo poważnej tematyki udało się tu i ówdzie rzucić żartem. No i, mimo że w głosie Mirandy zakochana nie jestem, podziwiam go i szanuję za całokształt działalności na scenie musicalowej. No i Jerzy! Król Jerzy jest moim mistrzem. Bardzo chciałabym pojechać na Broadway i móc zobaczyć to raz jeszcze.
Tak prezentują się moje ostatnie musicalowe miesiące.
SKĄD JA WZIĘŁAM NA TO FUNDUSZE?! Koniecznie dajcie mi znać, czy widzieliście któryś z tych tytułów i jakie są Wasze wrażenia oraz jaki musical sami ostatnio oglądaliście.
Zaobserwuj!